sty 17 2008

Michał Migała vel. Wieśniak


Komentarze: 8

Szósta. Raptem 4 godziny 40 minut snu. Miałem dziś przesłać tekst pewnej pani. Nie ten tekst, tylko zupełnie inny. Powieść taką. Nie dam rady. Zbyt rozbudzony, żeby zasnąć, zbyt senny, żeby wstać. Gdzieś pomiędzy. Jak zombie. Próbuje, miotam się, wkładam zatyczki do uszu (podobno Louis de Funes też trzymał zatyczki koło swojego łóżka), nurkuje pod kołdrę, żeby odciąć wszelkie doznania zmysłowe. Powinienem dziś zrobić milion rzeczy. Powinienem posprzedawać wszystkie zbędne przedmioty na allegro, powinienem dokończyć wreszcie pracę magisterską i stać się pełnoprawnym członkiem społeczeństwa. Powinienem kupić samochód, zatruwać środowisko i płacić dziesięcinę mendom z ubezpieczalni i mendom od podatków, jak na prawdziwego mężczyznę przystało. Wiem jednak, że żadnej z tych rzeczy dziś nie zrobię. Siódma piećdziesiąt, w zasadzie to jest siódma czterdzieści, bo zegarek na mojej komórce śpieszy się o dziesięć minut, żebym sie nie spóźniał. Ale ja wiem, że się spieszy, więc i tak się spóźniam. Poleżę jeszcze. W zasadzie powinienem już wstać i pisać ten tekst, ale już wiem jak to będzie. Zadzwonię i powiem, że później, że wieczorem oddam, że nie jestem w stanie teraz, że jestem rozwalony psychicznie. Ok, wstaję. Lepiej usiąść do pisania, a potem się umyć i ubrać, czy najpierw się umyć i ubrać, a potem pisać? Wybieram to drugie. I tak nie napiszę go w całości, już to wiem, ale przynajmniej zacznę, będę miał już jakąś podstawę, będzie to zaczęte już. Ubranie. Dzisiaj nie ma zdjęć, nie kontaktuję się z nikim, kogo nie znam, nie idę po pracy na randkę czy coś, nie trzeba ubierać się zbyt ładnie. No bo lepiej najpierw zakładać brzydkie ubrania, żeby nie ubrudzić i nie przepocić tych ładnych, żeby były na potem. Co to by było, gdybym się codziennie fajnie ubierał, wtedy jakbym kolejnego dnia przyszedł fajnie ubrany, nie zrobiłoby to żadnego wrażenia na nikim. A tak, jeśli jednego dnia przyjdziesz trochę na menela, a następnego zupełnie inaczej, to jest to widoczne. Ubrałem się na zwyklaka, jestem podobny zupełnie do wszystkich. To dobrze.
Śniadanie.
Trzeba się trochę najeść, najlepiej dużo, żeby potem nie jeść na mieście, bo drogo się zrobiło. Kiedyś za dobry obiadzik płaciłem piętnastaka. A ostatnio żeby się najeść musiałem wybecelować prawie cztery dychy. Straszne rzeczy. Trzeba się najeść a potem wziąć kanapki do roboty, żeby taniej było. No bo pomyślmy. Jest średnio 20 dni roboczych w miesiącu. 20 razy 38 złotych to wychodzi 760 zeta. Prawie tysiąc. Ile rzeczy za tyle pieniędzy można sobie kupić. Dwa miesiące i można sobie kupić lustrzankę cyfrową. Już chodzą po tysiąc kilka złotych, ostatnio widziałem na aukcjach w necie.
A jedzenie jest wszędzie takie samo. Obżerasz się, przejdzie przez ciebie, i tyle.
Jakby to można było wszystko wyłączyć. Potrzebę jedzenia na przykład. Na jakiś czas. Nie jesz ileś tam, taki detoks sobie robisz, a potem normalnie wracasz do codzienności. Albo potrzeby seksualne. O ile życie byłoby mniej skomplikowane.
Troszkę się zagalopowałem. No dobrze. Pół do dziewiątej. Siedzę i piszę tę powieść w odcinkach dla pewnej stacji radiowej. Pół strony dialogów napisałem i tyle. W zasadzie to Ania miała dziś przyjechać samochodem i mieliśmy razem pojechać do roboty. Na dziesiątą. Jest jeszcze trochę czasu. Na luzie można wyruszyć o 9.40. Samochodem to przecież szybko jest. Raz, dwa. 9.24 czasu mojego (czyli 9.14 czasu normalnego). Dzwonię do Ani. Nie przyjedzie samochodem. W serwisie jest. Niedobrze. No to trzeba dymnąć komunikacją. Zastanawiam się nad rowerem. Nie byłem przygotowany, nie ubrałem się jak na rower, tylko jak na jazdę samochodem. Lekko, w miarę ładnie i niepraktycznie. To znaczy oczywiście nie za ładnie, bo i po co. Jeszcze rzut oka na giełdę- wszystko w dół. Może mój genialny system, dzięki któremu już za parę lat nie będę musiał pracować, przestał działać? Moje spóły też w dół idą. Niedobrze. Marzenia o beztroskim życiu trzydziestokilkulatka nie muszącego już nic, i żyjącego z kapitału, na chwilę muszą zostać zawieszone. Może prawdą jest to, co jakiś głąb pisze pod artykułem o bessie, że wszystko poleci na łeb na szyję. Zastanawianie się nad tym niewiele da. Tymczasem jest już prawie pół do dziesiątej. Kanapki wziąć, żeby oszczędzić 760 złotych miesięcznie. Trzeba śmigać, szybko. Zebranko dzisiaj. Trzeba być punktualnie. Wychodzę. 9.37 czasu mojego, 9.27 normalnego. Lecę na przystanek. W połowie drogi macam się po kieszeniach, czy wszystko wzięte. Nie ma komórki. Gdy zamierzam jechać autobusem do roboty, pierwszy raz od długiego bardzo czasu, to wszystko się chrzani, trzeba wejść w inny rytm przygotowań do wyjścia z domu. Zdążyć i spędzić cały dzień bez komórki, czy się wrócić i pewnie bankowo już spóźnić do roboty? Decyduję się na drugą opcję. Trudno. Muszę mieć komórkę przy sobie jednak. Jak by to było bez komórki. A jakby jakiś ważny telefon był, ktoś ważny jakby zadzwonił? I bym nie odpowiedział? Jakby ktoś umierał, a ja bym nie wiedział? Wobec tej perspektywy możliwe lekkie spóźnienie jest niczym. No znowu się spóźnię i znowu będę się głupio tłumaczył. Trudno.
Trzeba zacisnąć poślady. Wracam się do domu, biorę komórę i znów wypadam na ulicę. Idę do skrzyżowania i już to widzę. Dwa autobusy, które mi pasowały, właśnie odjeżdżają. No nic. Tak to jest z autobusami właśnie. Powinienem kupić sobie samochód. Ale te lasy, te gazy cieplarniane, ten marny przecież pomnik męskiego ego. Ale wygodniej by było i szybciej. Ale nie mogę się rozpieszczać. Jak się tak rozpieszczę, to gdy stanie się to, co przewiduję, czyli nuklearna zagłada, będę mniej zahartowany. Bo, nie oszukujmy się, kataklizm będzie prędzej czy później. Ludzie to za dobrze mają, zdecydowanie, nie może tak być. To nienaturalne. Stanie się cos na pewno- prędzej czy później. Dlatego muszę być na to przygotowany. Szybko idę na przystanek. Jak Korzeniowski na olimpiadzie. Człowiek jak się starzeje, to coraz wolniej chodzi. Czyli jak teraz będę bardzo szybko chodził, to jako staruszek będę poruszał się tempem normalnym, a nie starczym. Autobus oczywiście powinien być dopiero teraz. Powinienem napisać petycję do ztm, żeby coś z tym zrobili. Punktualność warszawskich autobusów nie istnieje. Jeżdżą jak chcą. Za co ja płacę w ogóle? Jeszcze bzdurne reklamy typu „zamień auto na bus", no jak ludzie mają zamieniać samochody na komunikację, skoro jest ona taka kiepska, skoro nie maja żadnej gwarancji i żadnego odszkodowania w przypadku, gdy autobus nie przyjedzie na czas? Powinni im wlepiać kary finansowe. Kierowcom. Odbierać pensje za spóźnienia. Może by się nauczyli pracować porządnie. Jadę już. Jakiś mega spóźniony 167 mnie wiezie. Dojadę nim do 1/3 drogi, potem będę się musiał przesiadać. Na Gagarina. Dojeżdżam do przystanku i widzę, że 116 stoi na światłach. Trzeba będzie pędzić przez jezdnię i przebiegać, żeby tylko nie ruszył wcześniej. Lecę. W sumie bezpieczniejsze jest śmiganie na rowerze nawet po trasie szybkiego ruchu, niż takie przebieganie na czerwonym żeby zdążyć na autobus. Jestem. No to się nie spóźnię. Autobus przejeżdza bez zatrzymywania się, bo to 416 było a nie 116. Czekam. W końcu dojeżdżam po dwóch przesiadkach. Trzy autobusy, żeby przejechać raptem siedem kilometrów. Dojeżdżam na przystanek koło roboty o 10.15 czasu mojego (10.05 normalnego). Idę. Cholera, miałem chodzić szybko, żeby na starość normalnie chodzić. No to chodzę szybko. Wpadam. Jak zwykle wszyscy już w pracy. Na szczęście nic się jeszcze nie zaczęło, więc spokojnie zasiadam za biurkiem. Zebranko. Trzeba będzie zacząć jakoś ten tydzień. Przynajmniej słońce jest, ale czy to tak dobrze znowu? Nie wiem.

pinotv : :
22 lutego 2012, 07:28
fajna opowieść! dobrze się czyta;)
21 lutego 2012, 13:03
mam nadzieję, że w końcu się udało...
resume services
12 września 2011, 13:14
Personally I like the way you are writing and I can agree with your thoughts
21 września 2010, 15:55
Ciekawy opis porannych zmagań ;) pozdrawiam ciepło;)
portu
03 sierpnia 2010, 04:40
on a tennis court I think that the French
ugg boots
04 grudnia 2009, 09:35
Wpadam. Jak zwykle wszyscy już w pracy. Na szczęście nic się jeszcze nie zaczęło, więc spokojnie zasiadam za biurkiem. Zebranko.
watches
04 grudnia 2009, 09:34
x124Na Gagarina. Dojeżdżam do przystanku i widzę, że 116 stoi na światłach. Trzeba będzie pędzić przez jezdnię i przebiegać, żeby tylko nie ruszył wcześniej.
17 stycznia 2008, 12:44
Wieśniak? pozdrów ;) mamy wspólnych znajomych :)

Dodaj komentarz